Ładni ludzie się smucą - Recenzja Nic nie ginie

Tak to już jest z filmowym debiutem, że po jego premierze jego autor nigdy nie może czuć się wygrany. W tym gorszym wypadku pierwszy film może okazać się arcydziełem. Wtedy reżyser całe zawodowe życie będzie próbował przeskoczyć poprzeczkę, którą sam sobie wysoko powiesił, co jak wiemy mu się nie uda i mimo wszelkich prób na zawsze pozostanie autorem jednego przeboju. Jeżeli debiut będzie filmem przeciętnym, albo zupełnie słabym, ale będą w nim zawarte przebłyski talentu,  jeżeli twórca przetrwa chwilowe cierpienia wywołane bolesną krytyką jest dla niego nadzieja. Uczy się na błędach, zdobywa doświadczenie i jego następne filmy są już dojrzalsze i lepsze, a kariera powoli nabiera rozpędu. Dlatego mam dla Kaliny Alabrudzińskiej dobrą wiadomość, jej debiut  kwalifikuje się do tej drugiej kategorii.

Nic nie ginie opowiada o grupie osób, które spotykają się na kilku sesjach zbiorowej terapii. Bohaterzy różnią się od siebie zasadniczo. Różni ich wiek, charakter, i problem z jakim przyszli na terapię. Jest tu aktor, który chorobliwie potrzebuje atencji, jest zagubiony młody człowiek, który jest członkiem ruchu narodowego, dziewczyna, która ma problem z asertywnością, hodowca zagrożonego gatunku żółwi, który w życiu nie dostrzega nic poza gadzimi skorupami i kobieta, która nie może otrząsnąć się po rozstaniu. Na nogi pomaga im wstać prowadzący zespół psycholog, dla którego ich spotkania również są okazją do rozprawienia się ze swoim osamotnieniem. 

Sam pomysł na scenariusz filmu, który miał trwać niewiele ponad godzinę wydaje mi się chybiony. Ujęte w retrospekcje opowieści każdego z pacjentów, są jedynie kilku minutowymi niezbyt ciekawymi szkicami. Czasu mało, bohaterów wielu, problemy poważne, jakby tego nie dopychać nogą, jakby na tej walizce nie usiąść, to wszystko się nie spina. Kolejne wyznania, sprawiają wrażenie wtórnych, retrospekcje to nie krótkie nowele, zwykle to dwie sceny dialogowe, nie różniące się estetyką od spotkań na sali.

Mało filmowy jest ten film. Właściwie gdyby wyłączyć obraz i pozostawić sam dźwięk nic byś widzu nie stracił. Zmieniają się tylko pokoje w jakich gadające głowy ze sobą debatują. Rozumiem ograniczenia budżetowe, ale kilka scen oddechu od ciągłej gadaniny, jakiejś operatorskiej inwencji bardzo by się temu filmowi przydało.

To płytkie przedstawienie postaci, ta szeleszcząca papierowość i pretekstowość, wynikająca może z długości filmu, ale pewnie też i ze słabej konstrukcji scenariusza, bo akcję sztucznie do przodu popychają wyłącznie kolejne nowe wyznania, najbardziej uwidacznia się w wątku nacjonalisty. Nie da się w tę historie uwierzyć. Chłopak coś przebąkuje, że tata o niego nie dbał i dlatego on nie kocha ludzi. Jeżeli nawet spróbować uwierzyć w tę psychologiczną płyciznę, to efekt kompletnie psują wizualia.

Bardzo fotogeniczny jest smutek życiowych rozbitków. Wnętrza do jakich zaglądamy to nie szare bloki, tylko nowoczesne czyściutkie mieszkania, żywcem wyjęte z TVNowskich komedii romantycznych. Grube swetry, ciepła herbatka, melancholijna muzyczka, ciemno, ale gdzieś w tle tli się światełko – jednym słowem jest przytulnie, trochę sennie. W  tej właśnie estetyce opowiada nam się o dojrzewaniu do wyznawania politycznego programu partii NSDAP.  Taki Więzień nienawiści po TVNowsku. Rozumiem, że nie każdy nazista, to wysoki blondyn, albo napakowany skinhead, ale, że na wielkim zebraniu w lesie, nie ma ani jednej takiej osoby? Wszyscy wyglądają jak hipsterzy, czapeczki, płaszczyki, rurki. Przy ognisku, przy kiełbaskach i gitarze dyskutują sobie dlaczego żydzi nie są fajni. Jan Hrynkiewicz, który gra naszego ultra prawaka, robi co może, ale nie udaje mu się wygrać z własną fizycznością, do tego charakteryzacja też mu nie pomaga, jeżeli zastanawialiście się jak wyglądałby młody Artur Rojek, na spotkaniu neonazistów, to jest film dla was.

To co twór Alabrudzińskiej wyróżnia na tle innych tego typu depresyjnych dzieł na polskiej kinematografii, to podejście do bohatera. Nie jest to Szumowska, która szydzi ze swoich bohaterów, nie jest to Smarzowski, który swoim bohaterom odbiera rozum i godność człowieka, tutaj na Polaka spogląda się z życzliwością. Tym się ten film broni, że nie chce być kolejnym demaskatorskim krzykiem, nie chce opisywać kondycji całego kraju, skupia się na mniejszych osobistych historiach. Nie ma tu wódki, nie ma tu narkotyków, problemów z pieniędzmi, gwałtów i czego tam Smarzowski/Vega/Szumowska nie wymyślą. Jest też humor, a młodzi aktorzy, dla których też była to praca dyplomowa, dają radę, chociaż najlepiej wypada i tak ten starszy Dobromir Dymecki w roli prowadzącego grupę.

Nic nie ginie to dziwne połączenie niskobudżetowego amerykańskiego kina niezależnego z polskim filmem telewizyjnym. Taki sam jak wszystkie inne szarobure polskie filmy, jednocześnie inny niż wszystkie szarobure polskie filmy, dlatego warto dać mu szansę.


Komentarze