Król na jakiego nie zasługujemy - Recenzja Zenek

Zenek, czyli to dziecko Jacka Kurskiego, którego nikt o pedofilie nie oskarża, właśnie trafił na Netflixa. Ja na Netflixie konto mam, postanowiłem więc skorzystać, film obejrzeć i z wami moim zdaniem się podzielić. 


Niemal każda recenzja tego filmu z jaką spotkałem się w internecie zaczyna się od deklaracji recenzenta. Każdy kto zaczyna oceniać ten film musi najpierw ogłosić jaki ma stosunek do disco polo. Czytałem takich, którzy robili coming out i bez wstydu opowiadali o tym, że Zenka słuchają, ale najczęściej trafiałem na teksty tych, którzy asekurowali się tym, że disco jest dla nich obojętne i recenzji nie należy analizować pod kątem nienawiści do samego gatunku. Ja z pełną stanowczością ogłaszam, chociaż kiedy to piszę drżą mi ręce i mocniej bije serce, bo wiem, że wystawiam się na społeczny ostracyzm i nienawiść rodaków – ogłaszam, że ja disco polo nienawidzę. I nie, nie przemawiają do mnie argumenty, typu ,,ale przy wódeczce pobawić to się do tego można”, nie jestem też na tyle tolerancyjny, żeby napisać że ,,niech sobie każdy słucha co chce”, bo fani disco mają wrodzony wstręt do słuchawek.  Ja chciałbym karać więzieniem za uprawianie tej muzyki i jej rozpowszechnianie.

Dlatego, do idei powstania filmu byłem uprzedzony, w ogóle do samego Zenka byłem uprzedzony, no i do jego miłośnika, mecenasa, propagatora, spiritus movens całego przedsięwzięcia prezesa TVP i samego TVP też uprzedzony byłem. O tyle skończywszy seans byłem skonfundowany.  Na Filmwebie średnia ocen to 2,5 gwiazdek, a film w moim przekonaniu, w połowie jest co najmniej poprawny, albo nawet dobry, a w całości nie odbiega poziomem od tego co na co dzień serwują nam polscy filmowcy.

No właśnie, gdyby napisy pojawiły się na ekranie po 40 minutach, bez wyrzutów sumienia mógłbym Zenka pochwalić. Twórcy filmu, czyli odpowiadający za reżyserię Jan Hryniak i  jego żona scenarzystka Marta Hryniak, postanowili podzielić historię życia króla polskiej muzyki rozrywkowej na dwie części: na tę która opowiada o czasach, w których Zenek piął się na szczyt i tę w której starszy już pieśniarz poznaje ciemne strony sławy.  Ta pierwsza wypada lepiej z dwóch powodów. 

Po pierwsze, co jest dla mnie mało zrozumiałe, zdecydowano się na wymianę aktora grającego główną rolę. Chociaż wszystkie inne starsze wersje bohaterów grane są przez tych samych postarzonych w charakteryzatorni wykonawców,  Zenka w drugiej części nie gra Jakub Zając, tylko Krzysztof Czeczot. Nie zrozumiałe o tyle, że taki zabieg nie tylko rujnuje tzw zawieszenie niewiary, bo panowie zupełnie nie są do siebie podobni,  ale też najzwyczajniej w świecie starszy Martyniuk jest zagrany znacząco gorzej. Debiutujący Zając, potrafi wykrzesać z nijakiego pierwowzoru specyficzną charyzmę, jednocześnie oddać tę jego naturalność i bezpretensjonalność. Chociaż modeluje głos i czasami naśladuje ruch sceniczny Zenka, to nie przekracza granicy nie tworzy karykatury w jego postać można uwierzyć. Czeczot natomiast, artystycznie spełnia się poza kinem, a ta rola to kolejna w jego wykonaniu chałtura w typie Swingersów, czy znakomitej komedii Porady na zdrady. Nie tworzy nawet pozorów, że bohater go obchodzi, w niczym Zenka nie przypomina, co najbardziej rzuca się w oczy w jednej ze scen, gdy mija  zaproszonego na plan prawdziwego Martyniuka.

Po drugie, kwestia konwencji.  Pierwsza część filmu to nostalgiczna opowieść o Polsce lat 80 i 90. O spotkaniu kultur gdzieś w małej wsi na Podlasiu. Miejscami jest niemal oniryczna, bywa zabawna, a co najważniejsze, przy wszystkich tych zaletach sprawia wrażenie swojskiej. Chłopcy, którzy zakładają Akcent, nie są herosami, gwiazdami jakie znamy z tego rodzaju filmowych biografii – ich największą bolączką jest to, że miejscowi za występy płacą im wódką a nie pieniędzmi, co wpływa na ich dyspozycyjność i grozi spowolnieniem rozwoju kariery.  Nie jest to opowieść wybitnie pasjonująca, bo też Zenek miał przeciętny życiorys, ale i w tym tkwi pewna siła.


Bo druga część, to już film sensacyjny. Thiller z królem disco polo, który dokonuje zemsty za porwanie syna. Zenek, w roli Liama Neesona, autor Spadającej gwiazdy jako Keanu Reeves. Los chce z nim grac w pokera? Nie tym razem...  Ekranowa nuda nie mogła trwać wiecznie. Praca, dom, praca, wódeczka, właściwie nic nadzwyczajnego w biografii idola bywalców remizowych potańcówek, odnaleźć się nie da, więc scenarzystka zdecydowała się na dopisanie wątku, który tę opowieść by uatrakcyjnił. Czeczotowy Zenek w towarzystwie swojego wiernego kompana, klawiszowca Akcentu jedzie rozprawić się z groźnymi romskimi bandziorami, którzy śmiali naruszyć jego rodzinny mir. Wszystko brzmi niewiarygodnie i wygląda niewiarygodnie, właściwie cała druga połowa filmu to dziwaczna fantazja o niczym: parafrazując znanego kandydata na prezydenta -   Zenka tam nie ma, disco polo tam nie ma, historii tam nie ma i nic tam nie ma.

Dla niektórych największą wadą, dla mnie zaletą jest to, że w filmie w ogóle nie tylko w drugiej części nie ma disco polo. W ogóle nie ma hitów Akcentu! Tylko w Polsce można zrobić film o muzyce zespołu, o pionierze całego gatunku muzycznego nie umieszczając ani jednej jego piosenki w soundtracku. 

Zapewne gdyby film nie był uwikłany w tę naszą niekończącą się polityczną naparzankę, oceniany byłby lepiej. Ja hejter Martyniukowej twórczości wstałem od laptopa bez uczucia zażenowania. Teraz tylko czekam na następne części z cyklu opowieści o wielkich Polakach – może TVP pokusi się o realizację biografii Mariusza Pudzianowskiego? Albo serialu o Norbim? Ewentualnie dokumentu o wielkiej karierze barci Mroczków? Przebieram nogami na samą myśl.


Komentarze